10 lat Echa Złotoryi – wspomnienia

W grudniu tego roku mija 10 lat, od kiedy zdecydowaliśmy się wskrzesić „Echo Złotoryi”. Pierwsza jego edycja nie miała długiej historii, było to zaledwie kilkanaście numerów.

Dlatego też, kiedy w grudniu 2006 roku z wielką radością i dumą odebraliśmy z drukarni pierwszy numer „naszego” „Echa”, usłyszeliśmy od wielu osób, w tym władz miasta i powiatu, że nie wróżą nam długiego żywota jako redakcji miesięcznika. Ale my byliśmy uparci. Zdecydowaliśmy się udowodnić wszystkim pesymistom, że jednak damy radę. Bez wsparcia finansowego władz. I faktycznie – zakasaliśmy rękawy, poszukaliśmy sponsorów, uznaliśmy, że nie raz sami będziemy dokładać do gazety, zubażając budżet domowy (w końcu jak wolontariat, to wolontariat) i tak przetrwaliśmy już 10 lat!

Czym ten czas był dla mnie?

Pamiętam kilka obrazów. Na pewno ten pierwszy, kiedy mąż przyszedł z zebrania Towarzystwa Miłośników Ziemi Złotoryjskiej i zapytał, czy pociągnę z nim gazetę. Społecznie rzecz jasna. Zapaliłam się od razu. Przecież od zawsze chciałam być dziennikarką. Chciałam też być księdzem, lekarzem, nauczycielem…ale to już inna sprawa.
Pamiętam pierwszy reportaż, który pisałam o zakładach mięsnych. Już wtedy wiedziałam, że reportaż będzie tą formą, która mnie kręci bardziej niż pozostałe. Pamiętam też pierwsze wywiady. Robiłam na początku „poczet władców” gmin i powiatu. Co ja miałam z tymi urzędnikami… ;). Na spotkaniu powiadali o wszystkim, potem, kiedy przyszło do autoryzacji, wycinali co ciekawsze swoje wypowiedzi. Pamiętam – jeden nie wyciął, to skończyło się obrazą ówczesnego burmistrza miasta ;). Już na samym początku zraziliśmy go do siebie i nigdy nie skorzystał z naszego zaproszenia na redakcyjne wydarzenia.

Pamiętam też swoje wpadki. Przez jedną z nich – ortograficzną – nie spałam parę nocy. Ze wstydu paliły mnie policzki. Do końca życia nie zaufam edytorowi tekstu, bo nie rozróżnia znaczeń wyrazów i słowo „żuć” w znaczeniu „przeżuwać” pozwolił mi napisać przez „rz”. Oczywiście błąd wyszedł na jaw dopiero po publikacji tekstu. Wcześniej żadne wprawne oko go nie wyłapało. I tak ja – polonistka – skompromitowałam się na oczach 1000 czytelników „Echa”. Miałam też inne przygody, mniej ortograficzne, a bardziej techniczne. Parę razy udało mi się skasować z dyktafonu nagrany wywiad, oczywiście zanim go przeniosłam na komputer. Potem próbowałam odtwarzać z pamięci, co rozmówca opowiadał i już nie nadawałam temu formy wywiadu, a ratowałam się tzw. „sylwetką”.

Trudno mi też zapomnieć, jak wywołam burzę swoją dziennikarską gorliwością. Moi uczniowie dość chętnie podejmowali redakcyjne wyzwania i kiedyś zasugerowałam dwóm uczennicom, by opisały szkolne sklepiki, a konkretnie, co się w nich sprzedaje. Dziewczyny poszły do miejskiego gimnazjum i skończyło się to skargą na mnie skierowaną przez dyrektorkę owego gimnazjum do mojej dyrektorki. Zostałam wezwana na dywanik i szefowa, śmiejąc się, powiedziała: „teraz wymyślaj, co ja mam odpisać na to pismo” :).

Pamiętam też, że jednym z pierwszych cyklów tekstów, na jakie wpadałam, był przegląd złotoryjskich knajp. Chodziłam tam na obiady i wystawiałam restauracji notę. Jednak po pewnym czasie zaobserwowałam, że po pierwsze: restauratorzy zaczynają patrzeć na mnie podejrzliwie, nawet kiedy pojawiam się u nich zupełnie niesłużbowo, po drugie: zaczyna mi brakować knajp, a po trzecie: zaczyna mi przybywać kilogramów. Zaniechałam pomysłu i wtedy przerzuciłam się na gospodarstwa agroturystyczne.

Pamiętam też, jak zdenerwowałam zarząd TMZZ, czyli naszego wydawcę. Wspomniane gremium przyszło na spotkanie naszej redakcji i urządziło sąd nad czarownicą, która zamiast promować wartości, opisuje jakichś ludzi z dredami (chodziło o reportaż o Tomku Bębniarzu z Wojcieszowa). To był moment, kiedy chciałam opuścić szeregi redakcji, ale wsparcie męża i żal za potencjalnie utraconym kazały mi zostać.

Fakt, że oboje z mężem zajmowaliśmy się Echem, a on przez prawie 8 lat był naczelnym miesięcznika, owocował wieloma awanturami rodzinnymi. Ile razy chciałam pakować walizki, gdy mąż stwierdzał, że mój tekst nie pójdzie w tym numerze, bo miejsca zabrakło. Gdyby nie rozsądek i stoicki spokój naszych dzieci, które śmiały się z tych awantur, to nie wiem, jak by się to wszystko skończyło :).

Nie wiem, ile stron „Echa” zapełniłam swoją pisaniną przez te 10 lat. Na pewno wiele. Ktoś złośliwie powie – zbyt wiele. Jednak ja każdy tekst traktuję jak swój dowód na istnienie. Mogłabym tego nie robić. Mogłabym zamiast jeździć po ludziach, po domach, czy spotykać się w kawiarniach – myć okna, prać firanki, szorować podłogi bądź robić przetwory. Jednak ja zawsze chciałam być dziennikarką :).

Komentarze

komentarze